„I czyż wszystkie wielkie miasta nie przyzywają do siebie podróżników, żeby oglądali ich świątynie? I czyż nie urządzają najrozmaitszych uroczystości i rozrywek, żeby zwabić zwiedzających, którzy zostawiają swoje złoto mieszkańcom miasta?”
Wszystko, czego udało nam się dotknąć, zobaczyć i doświadczyć uświadomiło nam jak wiele jeszcze nie widziałyśmy i jak dużo jest miejsc, do których chcemy dotrzeć.
Pierwszym "przystankiem" był Kair. Drugie, co do wielkości i ilości mieszkańców miasto na świecie po Meksyku. 22 mln mieszkańców, jeśli nie osobiście to przynajmniej w znacznym stopniu nieliczni z nich dało nam odczuć, co oznacza "nocne życie" na ulicach Kairu.
Ale od początku...
Lotnisko w Sharm przywitało nas ok 30st temperaturą mimo i tak późnej już pory. To, że nie powaliło nas owo gorące powietrze zawdzięczamy klimatyzacji, która tak naprawdę jak się później okazało miała i swoje zgubne efekty. W porównaniu z Okęciem, lotnisko w Sharm wydaje się być lekkie, przestrzenne i szklane. Kilka minut spędzonych w kolejce po wizę a po nich w autokar i w drogę do Kairu, skąd miała się rozpocząć nasza przygoda z Egiptem.
Widoki zmieniały się niczym w kalejdoskopie. Od nadmorskich pejzaży po suche i piaszczyste drogi wzdłuż rozdmuchiwanych przez wiatr terenów pustynnych.
Kair powitał nas smogiem, korkami, glinianymi lepiankami i sterczącymi z dachów domów zbrojeniami. Oknami pozasłanianymi kolorowymi szmatami, budynkami bez nazw ulic, wszędzie obecną policją i przeświadczeniem, że jako turyści w każdej chwili możemy zostać zatrzymani w celu ustalenia miejsca, do którego zmierzamy.
Nasz hotel mieścił się w Gizie. Z XI piętra rozciągał się piękny widok na piramidy, ale kosztem tego, daleko było nam do w miarę cywilizowanej części Kairu, jakiej próżno wypatrywaliśmy z okien naszego pokoju.
To, co najbardziej utkwiło mi w pamięci z tamtych okolic to nieprzerwany i całodniowy dźwięk klaksonów, pełne śmieci, odpadów a także zdechłych krów czy osłów kanały nawadniające i namolni Arabowie, oszukujący nas i naciągający na każdym kroku handlarze, cztery czy pięć razy dziennie śpiewający muezini i potworne uliczne zmagania z przejściem na drugą stronę ulicy.